niedziela, 27 listopada 2016

Ile kosztuje jazda konna?

Gdyby ktoś w czerwcu 2015 roku powiedział mi, że w rok uzbieram na mały samochodzik po przejściach – nie uwierzyłabym. Tak samo jak w to, że równowartość takiego autka zostawiłabym w stajni. W kasie stajni. Ile kosztuje jazda konna? Dużo. Bardzo dużo. Nie ma takiej kwoty, której nie dałoby się wydać. Z tygodnia na tydzień wydajesz coraz więcej w imię wspierania pasji dziecka, które ma w głębokim poważaniu przelatujące niczym tiry na autostradzie złotóweczki. Czasem zamykam oczy i widzę te buty, o których marzyłam cały sezon. Albo nowiuśkie jeansy, z tych magicznych - podkreślające figurę, maskujące niedoskonałości. I torbę z Zara, którą mają już wszystkie koleżanki a ja jeszcze nie.
A potem otwieram oczy i widzę: kaski, buty do jazdy konnej, bryczesy, rękawiczki, kurtkę, kamizelkę, baciki. Dla dziecka. I całą skrzynkę szczotek. Dla konia.
żródło: Pinterest.com


Co dla mnie? Satysfakcja. Widziałam niedawno obrazek małej dziewczynki, kilkulatki, szczęśliwej z wygranej na swoim kucyku – zdjęcie podpisane było mniej więcej „ten uśmiech – i nagle zapominasz o wszystkich pieniądzach, które wydałeś”. I coś w tym jest. Jazda konna kosztuje nie tylko pieniądze.  Ale od początku. Najpierw niezbyt krótka końska historia Filipa.
Wszystko zaczęło się dość banalnie. Dziecko piszczało „na koniki, na koniki”. Mamusia znalazła ośrodek, ani tani ani strasznie drogi. Za to z obłędną infrastrukturą, dużą stawką koni, profesjonalną obsługą klienta i kilkoma instruktorkami. Pomyślałam sobie: ok, idą wakacje, Młody ma za sobą ciężkie przeżycia w szkole - to mu dobrze zrobi. Taka odskocznia. Nabierze pewności siebie. Nie chodzi tu o powierzchowną pewność siebie, której Młodemu raczej nigdy nie brakowało. Łatwości nawiązywania kontaktów, poczucia humoru, otwartości. Chodziło mi o pokazanie dziecku, że jeśli czegoś pragnie, może to osiągnąć, tylko trzeba dać coś z siebie. Popracować. Przyłożyć się. No i się zaczęło.
Dwa miesiące lonży. Intensywna praca w siodle, żeby jak najszybciej trafić do zastępu. Żeby robić coś fajniejszego, innego niż kręcenie się w kółko na sznurku. Po nieco ponad dwóch miesiącach dziecko dopięło swego i poszedł w koński świat. Przepadł. Zaczęła się jazda w zastępie. Zaraz potem zaczął galopować. Szło jak po masełku. Wciąż się uczył. Instruktorki go poprawiały, korygowały. I nadszedł dzień, kiedy patrząc z boku, doszłam do wniosku, że czegoś tu brakuje. Brakowało podnoszenia poprzeczki. Motywacji do pokonywania swoich słabości. Wtedy wpadłam na genialny pomysł, żeby przenieść dziecko do nieco bardziej zaawansowanej grupy. Pomysł był tak genialny, że doprowadził wszystkich do łez. Włącznie ze mną. W grupie jeźdźców o większym doświadczeniu, choć zbliżonych wiekiem, dziecko się w ogóle nie odnalazło. Zaczęły się fochy. Nadszedł dzień, kiedy usłyszałam: „chciałbym sobie zrobić przerwę od jazdy konnej”. Nie wierzyłam. Już zostawiłam tam pół tego autka, o którym pisałam na wstępie. Mój czas i zaangażowanie bezcenne. Dałam dziecku 2 tygodnie do namysłu. Wróciliśmy do stajni, ale tylko po to by znów przeżywać te same katusze. Byłam bezradna.
Z jednej strony wiedziałam, że nic tak Filipa nie cieszy jak jazda konna. Z drugiej, pomyślałam, że przesadziłam w swej dzikiej rządzy udowodnienia 12 latkowi, że nie ma rzeczy niemożliwych. I wtedy stał się cud. Był luty albo marzec 2016 roku. Beti (czyli Pani ze sklepiku, klubowego ośrodka zawiadowania klientami) zaproponowała jazdę indywidualną z konkretną instruktorką. I to był strzał w dziesiątkę! Tą Instruktorką była Pani Asia. Tak zaczęła się na nowo przygoda z jeździectwem dziecka, przygoda przyjaźni Instruktor-jeździec i mój całkiem nowy rozdział wydawania pieniędzy.
Otóż, na jazdach indywidualnych, dziecko poczuło wreszcie sens. Nie wiem gdzie go znalazł, pewnie na ziemi, bo ciągle lądował z konia głową w dół. We dwoje zaczęli góry przenosić. Pani Asia wymyślała coraz to nowsze zadania dla Młodego, traktowała go dość szorstko („później sobie popłaczesz, teraz jeździmy”) ale tego dziecku było widocznie trzeba. Młody wziął się za siebie jak nigdy. Wiedział, że Pani Asia w niego uwierzyła. Ja tylko przyglądałam się z boku i oczom własnym nie wierzyłam do czego moje dziecko jest zdolne po niespełna roku jazdy konnej. Nie mówię tu o aspektach technicznych, nad tym  można pracować całe życie. Mówię o odwadze, pewności siebie, umiejętności podejmowania wyzwań. I tym pędzie do uczenia się nowych rzeczy.
Kilka miesięcy później, klub zorganizował „zawody” dla szkółkowych dzieci. Nic nadzwyczajnego. Była to przede wszystkim zabawa. Siodłanie koni na czas, zabawy w siodle a na koniec przejazd. Kilka drągów, tu zakłusowanie, tam zagalopowanie. Największym wyzwaniem była zgromadzona publiczność. Myślałam, że znam moje własne dziecko – myliłam się. Spodziewałam się, że pomyli trasę przejazdu, sparaliżuje go strach przed oceną innych dzieciaków i „tłumnie” zgromadzonej publiczności. Byłam w błędzie. Dla tej chwili warto było przepuścić w stajni samochodzik z pełnym bakiem. Przejazd Młodego sprawił, że opadła mi szczęka. Nie tylko zresztą mnie. To był ten pierwszy raz, kiedy Filip usłyszał od Pani Asi, że była z niego dumna. No i powiedzcie mi, że takie chwile nie są warte każdych pieniędzy i poświęceń! I jeśli do tej pory myślałam, że jazda konna kosztuje, to teraz zaczęłam wydawać jeszcze więcej!
Jazdy indywidualne kosztują więcej niż jazda w zastępie. W końcu doszłam do wniosku, że może dzierżawa konia? Mieliśmy szczęście, że Pani Asia mogła trenować Młodego na dzierżawionym hucule. Nieszczęście polegało na tym, że dziecko zaniemogło na zdrowiu. Na tyle poważnie, że przez prawie dwa miesiące był nieczynny dla świata. O dziwo, nie mogło przytrafić się nic lepszego. Dzierżawa młodego konia nie była dla nas najlepszym rozwiązaniem, choć nauczyła Filipa pokory. To zawsze plus. Wróciliśmy do jazd indywidualnych z Panią Asią w klubie jeździeckim.
Później syneczek pojechał na obóz jeździecki do Wolicy. Moje założenie było takie, że mu tam trochę przytemperują apetyt na sukcesy. Bo od dnia, w którym Pani Asia była z niego dumna po raz pierwszy, od czasu do czasu przebąkiwał coś dzieciuszek o zawodach, konkursach. W Wolicy liczyłam na to, że mu pokażą jak bardzo dużo pracy przed nim. Niestety. Wrócił z brązową odznaką, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że jego przeznaczeniem jest życie w siodle a te sporadyczne momenty, kiedy nie ma nóg w strzemionach, będzie spędzał na podium. Ciężka sprawa.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo musicie wiedzieć kochani rodzice, że w dniu, w którym waszym dzieciom „zacznie wychodzić” ta cała jazda konna – przepadliście. Przepadły wasze majątki, plany wakacyjne i remonty kuchni. Blog ten pisany jest z perspektywy samotnej matki, jednej pensji i niepłaconych alimentów. Ale czy jest coś więcej wartego niż duma z osiągnięć własnego dziecka? Pamiętacie reklamę Samsunga z Lewandowskim, jak opowiadał o poświęceniu rodziców? Jazda konna to nie piłka nożna. Kosztuje dużo większe pieniądze. Jeśli dziecko chce coś osiągnąć, musi jeździć regularnie. 2 razy w tygodniu na początku to minimum. Jasne, że można jeździć raz w tygodniu a nawet w miesiącu, ale nie liczcie na postępy, nawet jeśli wasze dziecko jest wybitnie utalentowane.
Póki co, Filip miał kilka przerw. Głównie spowodowanych finansowym zaparciem. Ale odkąd zaczął odnosić sukcesiątka (na sukcesy musi jeszcze naprawdę dużo pracować) rodzina nas wspiera. Może nie są to stałe czy duże kwoty. Każdy grosz się liczy! Prócz opłaty za jazdy, trzeba w pewnym momencie pomyśleć o bryczesach, butach albo czapsach czy o  własnym kasku. Na zakupy zabiorę Was w przyszłym tygodniu – idą święta, idealna okazja na wydawanie pieniędzy!
żródło: Pinterest

Nadejdzie też dzień, kiedy przyjdzie wam się zastanowić co dalej. Jeśli dziecko chce spróbować startów w zawodach, chce się uczyć, pogłębiać wiedzę – jaki powinien być następny krok po jeździe rekreacyjnej? My mamy to szczęście, że w naszej okolicy funkcjonuje stajnia prowadzona przez aktywnego zawodnika. Trafiliśmy tam całkiem niedawno. Zaczęło się od totalnych podstaw i korygowania błędów. Widzę podejście instruktorów do Filipa i wiem, że nim skoczy tu swoją pierwszą kopertkę, będzie musiał udowodnić i zaprezentować swoje umiejętności. Tu się nie skacze by zaspokoić ciekawość jak się lata na koniu. Tu się uczy skakać by wygrywać. I na tę naukę Filip ma jeszcze czas.
Zdaję sobie sprawę z tego, że w momencie, w którym zaczną się starty w zawodach, zaczną się nowe źródła ucieczki dla moich pieniędzy. Nie dość, że trzeba dokonać wszelkich opłat licencyjnych to i ubrać trzeba takiego Młodego człowieka. Nie wspominając o intensywnych treningach. Ale czy mam się martwić na zapas? Nie. Nie będę. Dziecko już udowodniło, że mu zależy. Pokazał, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Jest ambitny i może kiedyś się okaże, że również uzdolniony (na razie słyszę tylko, że ma potencjał). Teraz moja kolej na to by dać z siebie wszystko.
Jak widzicie, jazda konna dzieci to nie tylko koszty finansowe. To przede wszystkim czas spędzony w stajni. Czas poświęcony na „doglądanie” dziecka postępów. Jeśli wasza latorośl zapadła na tę samą chorobę, nie tak egzotyczną znowu, co moje dziecko – bądźcie z nim. Widzę smutek jednego czy drugiego nastolatka, który chciałby jeździć częściej. Przeszkodą nie są pieniądze w ich przypadku. Problemem jest czas, którego nie znajdują rodzice. Czy naprawdę wycieczki do stajni 2-3 razy w tygodniu to aż takie poświęcenie z mojej strony? Jako rodzic właśnie ładuję Młodemu baterie na całe życie. Od września moje dziecko ma dobre oceny (wcześniej nawet z plastyki bywały przykre niespodzianki), zgłasza się do szkolnych konkursów, pcha się na szkolny afisz. Nieistotne czy wygrywa. Ważne, że próbuje. Porażki go nie deprymują, motywują do cięższej pracy. Sukcesy w siodle cudownie przekładają się na życie poza stajenne, o czym pisałam niedawno na facebooku. Myślę, że gdyby nie wytrwałość i praca mojego dziecka, odpuściłabym sobie już dawno. A teraz uczymy się stawiać sobie małe cele w drodze do dużego CELU jakim są zawody. Niedawno w stajni, w której jeździmy, okazało się, że Filip mógłby się przygotowywać do swoich pierwszych startów. Nie, nie jest za późno. Patrząc na Filipa widzę, że to dla niego idealny moment. Ciężko pracował przez ostatnie 1,5 roku nad swoją techniką. Mnóstwo jeszcze niedoskonałości, ale, jak już to kilka razy słyszałam „jest potencjał”. Wiosną zaczynamy treningi. Kto wie, może za rok będę opisywała już pierwsze towarzyskie starty dziecka?

Nie myślałam o tym, kiedy zapisywałam syna na pierwszą jazdę.


2 komentarze:

Dziękuję za komentarz!