niedziela, 15 lipca 2018

Kiedy przychodzi regres

 Są takie momenty w życiu, że nic się człowiekowi nie chce. Przesilenie wiosenne. Jesienna depresja. Nachodząca człowieka znienacka melancholia. Bądź po prostu, zmęczenie materiału. Człowiek przez chwilę nie jest sobą. Nic mu nie wychodzi. Wręcz cofa się w osiągniętym rozwoju. Po jakimś czasie dochodzimy jednak do siebie i jak gdyby nic znów jesteśmy na etapie "jest w porządku". 
 Z moim dzieckiem jest inaczej. Filip regresy przeżywa nie będąc ich świadomym. Niby wie, że mu nie idzie, ale ciśnie do przodu - coraz więcej i coraz bardziej. Jednak nie przynosi to absolutnie żadnych rezultatów. Mało tego, w ramach swojego "gorszego czasu" wciąż odczuwa przyjemność z jazd a nawet widzi, że coś zrobił lepiej niż poprzednio. Inna sprawa, że reszta, która do tej pory mu wychodziła, teraz jakby wychodzi mu mniej.
 Pewnie te okresy w życiu młodego człowieka bardzo by mnie martwiły, gdyby nie fakt, że Filip wychodzi z nich niczym skąpany w złocie jeździec dosiadający mieniącego się brokatem jednorożca z diamentowymi podkowami. A rozwiązanie na brak postępów, czy co gorsza - regres, jest bardzo proste. I o tym dzisiaj.

 Wspomniane wyżej "ciemne chmury" przeżywałam z dzieckiem do tej pory dwa razy. Dopiero trzeci raz skłonił mnie do refleksji i popełnienia tego wpisu. Otóż, jak już kiedyś pisałam, jesienią 2016 roku trafiliśmy do nowej stajni. Zmiana ta była spowodowana wieloma czynnikami, między innymi brakiem postępów w dotychczasowej stajni oraz odejściem z niej ukochanej instruktorki. Trafiliśmy do kameralnej stajni rekreacyjnej. Na miejscu byli instruktorzy, w tym jeden, który swego czasu był zawodnikiem. Nie będę się tu specjalnie rozpisywać, zapraszam do poprzednich postów, gdzie możecie poczytać o Kajtusiu. 
 Filip dostał tu piękną szkołę jazdy konnej. Tak jak w naszej pierwszej stajni dostał solidne podstawy, tak tu mógł się rozwijać i uczyć zupełnie nowych rzeczy. Pozwalał na to poziom wyszkolenia koni, instruktorzy oraz fakt, że właściciele stawiają na jakość, nie na ilość. Grupy były małe. Często jazdy odbywały się przy dwóch jeźdźcach. Był czas na szlifowanie umiejętności jeździeckich jak i poruszania się po placu, bo nie było klasycznych zastępów "ogon za ogonem". 
 Filip zaczął napomykać o tym, że chciałby jeździć zawody. Ponieważ jak zwykle stałam przy płocie ujeżdżalni byłam w stanie ocenić poziom jeździectwa mojego dziecka. OK, było coraz lepiej, robił prawdziwe postępy, ale na zawody to jeszcze było za wcześnie.
 Zimą Filip pojechał na obóz do Ekwador u Robsonów. Miał zdawać srebro, ale nie czuł się w 100% przygotowany. Wrócił za to rozjeżdżony i rozskakany. I znów: "Mame, na zawody!". W końcu zdobył się na odwagę i zapytał instruktorów, czy mógłby brać udział w treningach skokowych, które odbywały się w naszej stajni. Dostał zielone światło. Jazdy 4 razy w tygodniu, a często i więcej. Jeździł, skakał, uczył się nowych rzeczy. Ponieważ Filip ma wyjątkowe szczęście do wymagających instruktorów, dostawał prawdziwy wycisk. Tak jak moje dziecko lubi najbardziej. 
 Jednak po pewnym czasie nastąpił właśnie regres. Ten był wyjątkowo ciężki dla mnie. Nie jestem matką, która widzi w swoim dziecku mistrza świata wszelkich dyscyplin. Obiektywnie i realnie oceniam postępy i szanse mojego dziecka. Mimo, że widziałam jak bardzo się starał do tej chwili i jak ciężko pracował, ni stąd, ni zowąd, nagle przestało mu wychodzić. Uwierzcie mi, było naprawdę dobrze. I nagle zrobiło się fatalnie. 
 Filip pojechał znowu do Ekwadoru, tym razem na obóz letni w czerwcu tego roku. Z mocnym postanowieniem zdawania srebra. Pojechałam i ja - zobaczyć egzamin i obozowe zawody, organizowane na koniec turnusu. Nie umiem chyba opisać emocji, które towarzyszyły mi podczas oglądania mojego syna. Latał jak szalony, skakał wszystko, zdał srebro. Na egzaminie koń wyłamał przed przeszkodą (dopuszczalne są dwa nieposłuszeństwa, wcześniej ten sam koń podczas egzaminu zrzucił dwie dziewczynki). Filip błyskawicznie zebrał wodze, ominął przeszkodę poprawił najazd, podczas, którego zebrał konia i  ... skoczył na czysto. Patrzyłam jak zaczarowana. Kilka tygodni wcześniej wróżyłam dziecku karierę stajennego, bo zawodnika to chyba nie bardzo. A on, jak gdyby nigdy nic: latał, skakał i miał niesamowitą radochę z tego wszystkiego. Ja miałam większą! Następnego dnia, na obozowych zawodach skokowych, podczas próbnych skoków zleciał z konia. Podniósł się, otrzepał, zmienił konia i oddał kolejne próbne skoki. A potem pojechał parkur 80 cm na czysto. Nie dostał się na "pudło", ale dla mnie był wygranym. Wygrał swoje marzenia. 
 I znowu "Mame, ja chcę na zawody!". Tym razem wymiękłam. I tak trafiliśmy do nowej stajni. A właściwie klubu sportowego, gdzie znów wielu rzeczy uczymy się od nowa. Najważniejsze jest to, że Filip dostał się tu z przysłowiowej "ulicy", tylko dzięki sobie. Pojechaliśmy na jazdę próbną i zostaliśmy. Jak powiedział trener - po testowej jeździe Filipa, naprawdę dobry poziom wyszkolenia jak na jeźdźca rekreacyjnego. Pół-dzierżawimy konia, kompletujemy własny sprzęt, robimy wcierki i dużo skaczemy. Jeden z trenerów jest skoczkiem, drugi ujeżdżeniowcem - idealna para. 
 Odbieram to jako sukces mojego dziecka. To, że zrobił dobre wrażenie, że jest wojownikiem. Nie wymięka, chociaż poprzeczka jest coraz wyżej. Jednak nie doszedł by tak daleko, gdyby nie instruktorzy, których spotkał na swojej drodze. Zarzynając od Asi Włodarczyk, która prócz podstaw jeździectwa, dała Filipowi szkołę życia. To ona nauczyła go podnosić się po każdym upadku. Pierwsza w niego uwierzyła i pozwoliła próbować nowych rzeczy i mierzyć się z wyzwaniami. Nie byłoby nas w tym nowym miejscu, gdyby nie Marianna i Kajetan Podedworni ze Stajni Kajtuś, którzy cisnęli Młodego niczym dzieciaki kucyki na Cavaliada Future. To właśnie Mania przygotowała Filipa do srebrnej odznaki z części ujeżdżeniowej. I to dzięki Kajtkowi, który cisnął na treningach skokowych Filip zrobił dobre wrażenie w nowym klubie. 

 Jak widzicie, receptą na regres w przypadku Filipa jest zmiana. Myślę, że to się dzieje poza świadomością Filipa. Ale kiedy ta zmiana już zachodzi, dziecko dostaje jakby wiatru w żagle. Znów niemożliwe ma za nic.
 Teraz czekają nas nowe obowiązki związane z dzierżawą konia (opieka stajenna) i nowa ciężka praca na treningach. Cel - upragnione przez Filipa zawody! 
 Zapomniałabym opowiedzieć wam o koniu - to siwek, który nie umie skakać niskich przeszkód, ale cokolwiek wisi 80 czy wyżej, skacze pewnie i czysto. Jest cudownie wychowany. A do tego lubi się przytulać (ta część konia jest dla mnie). Filip powoli zgrywa się z nowym wierzchowcem i spełnia się jego marzenie, tylko on jeździ tego konia (póki nie ma drugiego półdzierżawcy), co oznacza, że czego się razem nauczą, nikt inny nie popsuje. 

Aby śledzić nową przygodę Filipa, można zajrzeć tu - Filip na Facebooku, lub na insta Filip na instagramie





1 komentarz:

  1. Gratulacje, a można wiedzieć jak nazywa się nowy klub sportowy? ;) :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz!